Właściwie to rok 2010 był dla Nas przełomowy jeśli chodzi o
intensywność wydarzeń. Zaczęło się od wesela (6.2010).. Do wtedy najpiękniejszy
dzień w życiu.. Biała suknia, welon.. Wszystko tak jak powinno być, pięknie jak
w bajce… Jedynie kilka mało istotnych szczegółów mogłabym zmienić gdybyśmy mieli
to powtórzyć… Oj jak chciałabym to przeżyć jeszcze raz i nigdy nie zrozumiem
osób, które twierdzą, że wcale ich to nie kręci ;)… Zabawa cudowna do białego
rana… Poprawiny… Super sprawa takie „przedłużenie” tego pięknego dnia.
Po weselu podróż poślubna na Cypr… to dopiero było
nie zapomniane wrażenie… Cudne widoki, pyszne jedzenie, wspaniali ludzie i
błogie lenistwo (o którym teraz można tylko pomarzyć i powspominać), ciepła
woda i żadnych zmartwień (typu: żeby tylko nie padało)… =]
Koniec roku przyniósł nam kolejną zmianę w postaci własnego
„M”… Nareszcie na swoim nie martwiąc się o to czy jutro ktoś nie podniesie
opłat lub nie karze się wyprowadzić do końca miesiąca… Jest tylko jeden minus…
Perspektywa spłacania kredytu przez następne 30 lat nie napawa optymizmem, ale
tak to już w dzisiejszych czasach jest, że w większości przypadków żeby coś
mieć trzeba to kupić na spółkę z bankiem… :|
Jak się później okazało to dopiero początek zmian jakie
zaszły w naszym do tej pory szarym i monotonnym życiu…
Luty 2011… któregoś ranka zaniepokojona dziwnymi nastrojami robię test… Jedna kreska widoczna,
druga prawie wcale, wmawiam więc sobie, że to na pewno nie ciąża.. Bo przecież
to nie jest jeszcze pora na malucha, robię więc drugi test… Czarno na białym
widać, że za ok. 9 miesięcy na świecie pojawi się dzieciątko. Pierwsze odczucia
- strach…. Bo przecież nie uregulowany cukier więc na początek 1,5 tygodnia w
szpitalu na regulacji… Później wszystko szło idealnie… Całe 9 miesięcy bez
większych stresów i kłopotów.. .Wyniki książkowe, usg prawidłowe, dla pewności
zmieniłam lekarza na „bardziej doświadczonego” – ordynatora porodówki, poród w
klinice miał zapobiec ewentualnym problemom i co? Skończyło się jak się skończyło…
Poród zaczął się w czwartek rano koło 5:00 (jakieś 3 tygodnie przed terminem) i
trwał do piątku popołudnia ok. 17:00. I jak dla mnie to właśnie było powodem,
że Piotruś urodził się niedotleniony i zainfekowany. Do końca życia nie zapomnę
pierwszej myśli jak było już po wszystkim… „Boże czemu on nie krzyczy?! Czemu
go nie słyszę?! Boże żeby wszystko było z nim dobrze…”. Widziałam go może przez
pół minuty po czym bez słowa go zabrali… Nie mówili ani słowa, na Sali panowała
cisza, nie miałam pojęcia co się stało, przecież wszystko było ok. Jak dowiedział
się później mąż – Piotruś nie oddychał… Pediatra go zaintubował i od razu
przewieźli do Zabrza gdzie pierwszą dobę walczył o życie leżąc w hipotermii na
specjalistycznym kocyku obniżającym temp. ciała aby zatrzymać skutki
niedotlenienia… Oprócz tego problemy z krwią, infekcja… Ja dowiedziałam się o tym dopiero w poniedziałek
przy wypisie ze szpitala.. Najgorsza przez te 3 dni była niewiedza co z moim
synkiem i widok szczęśliwych mamusiek z maleństwami na rękach (bo oczywiście na
takiej sali mnie położyli)… 1,5 tygodnia
na OIOM-ie dla noworodków w Zabrzu gdzie najlepszą wiadomością było „nie jest
gorzej” było prawdziwym horrorem którego nie życzę żadnej mamie… Na maluszka
można tylko patrzeć – broń boże dotykać żeby nie przenosić bakterii, dużo mówić
do niego żeby wiedział że wszyscy na niego czekają… Na szczęście Piotruś, silny
facet szybko wracał do siebie i po 1,5 tygodnia dostaliśmy informację że
przenoszą go do szpitala w Świętochłowicach na doleczenie… Jak stwierdził
ordynator w Zabrzu, śmiało możemy mówić wszystkim że cuda jednak się zdarzają
co dla nas było jednoznaczne w jakim stanie trafił do nich Piotruś… Dziś mogę powiedzieć jedno –
cudowni lekarze, specjaliści i fachowcy!! Widząc ich zaangażowanie i wiedzę
wiem że gdyby (odpukać) kiedyś coś się wydarzyło to nie będę bała się oddać
dziecka w ich ręce. W Świętochłowicach kolejne 2 tygodnie… Tu przynajmniej
wreszcie mogłam przytulić mojego maluszka… Uczucie nie do opisania… Za to
odwiedzać mogłam go tylko dwa razy dziennie po godzinie :(. Na szczęście dziś po
tych strasznych chwilach zostały tylko złe wspomnienia, które zostaną pewnie z
nami do końca życia, wizyty kontrolne u specjalistów i blizna po sondzie na
nosku Piotrusia…
Opisuję to co się stało bo co jakiś czas słyszę pytania w
stylu „to co się działo z Piotrusiem?” i ku przestrodze przed wielkimi
klinikami, które niby takie bezpieczne i pewne… Może i mają specjalistyczne
sprzęty ale za to ich podejście indywidualne do pacjenta pozostawia wiele do
życzenia… Nie polecam… Ja widziałam na oddziale swojego lekarza 2 razy, a w
piątek kiedy już prawie nie miałam siły żeby usiąść po całym dniu i nocy
skurczów jedyne co od niego usłyszałam to: „a czemu Pani jeszcze nie
urodziła?!”… Heh wypadałoby tylko parsknąć śmiechem ale i na to nie miałam już
specjalnie siły…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz